środa, 7 maja 2014

Warszawa - Walencja - Warszawa 2014

Jak spadać to z wysokiego konia. Tak mówią. Ja nic o tym nie wiem. Z autostopowaniem trzeba ostrożnie. Wiadomo, niebezpieczna sprawa. Najlepiej podróżować w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. Zebrać doświadczenie na małych odcinkach. Najlepiej we własnym kraju. Zanotowane?

O wyścigu do Walencji dowiedziałam się niecały miesiąc wcześniej. Zawsze chciałam wziąć w czymś takim udział. ZAWSZE. Bez większego zastanawiania postanowiłam - jadę. Nie ważne czy z kimś znajomym, nie ważne czy z dziewczyną czy z chłopakiem. Jadę i koniec. A tu od razu jedno zmartwienie z głowy - Martyna, mój cud, miód, malina - się zgadza. Istna euforia. Żadnych negocjacji, żadnego "nie wiem, bo (tu wstaw wszystkie błahe powody tego świata)". Trzeba być elastycznym. Najlepiej wyjeżdżać spontanicznie. Im więcej myślenia, tym gorzej, bo zwykle nic z tego nie wychodzi.

Dzień 0
25 kwietnia ruszyłam. Wsiadłam w pociąg z Warszawki do Wrocławia. W pociągu tłok. Pełno studentów, także tych z Erasmusa, więc raczono mnie wszystkimi językami świata. 14:49 Wrocław Główny. Przysiadłam grzecznie na peronie, czekając na mojego co-pilota. Co-pilot Martynka jak zawsze - flawless. Trochę włóczęgi po mieście. Rynek, piwo w Spiżu, żarcie w Green Wayu (byle jak najtaniej - hasło przewodnie imprezy), trochę więcej włóczęgi i prosto do wspaniałej Kasi, która zgodziła się nas przyjąć na tą jedną noc dzielącą nas od startu.

Dzień 1
Pobudka o 6. Pozbierałyśmy się i w drogę pod Uniwersytet Ekonomiczny, a tam kolejka. Do ubezpieczeń. Do zakupu. A my oczywiście nie miałyśmy tego ubezpieczenia. Bite dwie godziny czekania. Agent PZU potrzebuje 20 minut dla każdej osoby (mocno pomocny). Start przesuwa się coraz bardziej i bardziej. Rozdają nam darmowe dropsy i shake'i. Później już po jednym. Bieda piszczy. W końcu cały legion rusza. Dostajemy nasze 389. Nasze nowe imię. Nie-Martyna. Nie-Zuza. 389. Legion ludzi robi na mnie wrażenie. Widziałam już kilkadziesiąt razy więcej ludzi stłoczonych w jednym w miejscu, ale perspektywa autostopu jest zupełnie inna. Jedni w lewo na tramwaj/autobus, drudzy w lewo gdzieś przed siebie. Przeznaczenie niesie nas w lewo. Najpierw po jednej stronie ulicy, potem po drugiej. Docieramy do stacji benzynowej. Pierwsza. 5 minut? Nie. Idziemy dalej (z całą watahą ASRowiczów). Każdy kręci się jakoś bez celu. Niby wiemy, co robić, lecz jakoś brakuje nam bojowego nastawienia. 389 rusza do boju. Martynka bierze tabliczkę i woła głośno na całą stację:
KTOŚ DO FRANKFURTU?!
My tylko do Zgorzelca. Rozlega się z najmniej spodziewanej strony. Pani w średnim wieku, ubrana bardzo przeciętnie, waga powyżej przeciętnej, Audi też, mężczyzna w środku na pierwszy rzut oku niezbyt przyjazny. A zabierze nas pani? Kiwnięcie głową. Takie nieśmiałe, jakby bezwiedne. Jakby jednak do końca nie wiedziała czy chce zabrać. U nas dzika radość. Nie czekałyśmy nawet dziesięciu minut. Pakujemy się. Samochód wypasiony. "Groźny" okazuje się być Jarkiem. Dowcipny, piegowaty i sympatyczny gość. W Zgorzelcu mają rodzinę. Ja też. Świat mały. Jesteśmy całe wniebowzięte dopóki nie zerkam na moją towarzyszkę. Gdzie nerka? Może zdjęła. Może było jej niewygodnie i odłożyła. Sekundę później moje myśli docierają do niej przez tunel kosmiczny. Zaczyna się nerwowe przeszukiwanie samochodu. Nic. Null. Gówno. Może się znajdzie w bagażniku, jak już wyjmiemy nasze plecaki. Wysiadamy na stacji benzynowej przy Zgorzelcu. Nie ma. W głowie zaczyna mi brzęczeć myśl, że być może to koniec naszej wielkiej wycieczki. Dzwonimy. Najpierw na policję, później zdobywamy numer do organizatorów. No tak. No znaleźliśmy nerkę. No weźmiemy ją wam do Walencji. Nie do Walencji? Do Zgorzelca? No ok, ale dopiero za godzinę wyjeżdżamy. Impreza Zgorzelec CPN. Trzy godzinki. Niby skucha, ale jesteśmy szczęśliwe, bo jednak całe pieniądze nie przepadły, a co najważniejsze nie przepadły wszystkie dokumenty. Kwitniemy tam, śpiewamy, jemy i czekamy. Jest dobrze. Jest ciepło. Każdy coś zagada, uśmiechnie się, ewentualnie zgani za siedzenie na stole - trudno. Poznajemy kolegę z ciężarówki. Gadamy, żartujemy. Widać, że aż go skręca żeby nas gdzieś podwieźć, lecz właśnie wraca do Polski. Nie da rady. 
W końcu wpadają organizatorzy. Idziemy odebrać zgubę. Ja usypiam na swoim plecaku. Jest nerka. Rozpoczynają się poszukiwania. TiRy nie chcą brać, a przynajmniej rzadko, bo zaraz granica, a tam "kontrol", a w ciągniku tylko dwa miejsca siedzące. Trudno. Podchodzimy do baru. Kieruję się do gościa w średnim wieku. Dokąd? Do Frankfurtu. Zabrałbym, ale z rodziną jestem. Dla was jest miejsce, ale plecaki się nie zmieszczą. Krążę, pytam, szukam. Odchodzę. Słyszę za sobą wołanie. Gość od rodziny. Jak plecaki się zmieszczą to was zabiorę. Moment, kiedy ktoś się zgadza jest niepowtarzalny. Nagłe uderzenie szczęścia, adrenaliny. Coś cudownego. Lecimy. Plecaki mieszczą się. Wiadomo. Dla chcącego nic trudnego. Machniemy pięćset km do Frankfurtu z rodziną Dzikowskich. Mieszkają w Wiesbaden, pojechali za chlebem. Dwójka dzieci - Amelia i Angela. Jedna w podstawówce w Niemczech, druga w gimnazjum w Polsce. Obie kochają Dawida Kwiatkowskiego. Mama z wykształcenia nauczycielka historii. Dziecko włazi mi na głowę, ale moje pokłady cierpliwości niemal nie mają końca. Jeśli to jest cena za pięćset km to jestem bardzo gotowa zapłacić. Wiozą nas prosto do Frankfurtu. Pod same drzwi Floyda, naszego hosta z CouchSurfingu. Upewniają się, że faktycznie nas przyjmie. Oferują własne niemieckie telefony, żeby dzwonić, bo będzie taniej niż z naszych. Przed samym celem karmią. Jeśli Floyd nie wypali to musimy koniecznie spać u nich w Wiesbaden. Nie wierzę własnym uszom i ludzkiej życzliwości. 

Jest i Floyd. Słodki misiek a'la Seth Rogen. W mieszkaniu sporo ludzi, piwa, wódki i domowej pizzy. Raj. Chcecie piwa? Pewnie, że chcemy. Jedno piwo, dwa, trzy... Impreza kręci się w najlepsze, a my zakochujemy się w ich frankfurckich klimatach. Druga w nocy? Chyba czas na spanie. Dla nas. Oni raczą sąsiadów niemieckim punkiem do 4 nad ranem. Zanim wykonałam angielskie wyjście (kolejny dar od ojca, jak już nie jesteś pierwszej świeżości na imprezie to zmyj się bez pożegnania, najlepiej w takcie rozmowy, brawo brawo) Judy zaproponowała, że nas odwiezie rano na stację na autostradzie.
Od lewej: Ja, Floyd, Herr Ritter aka Simon, Współlokator z dziewczyną i Judith.

Dzień 2
8 rano. Głowa raczej ciężka, ale co począć - trzeba jechać. Poranna toaleta, a z kuchni dobiegają nas jakieś hałasy. Czyżby Flo robił nam śniadanie? Nie może być. Wychylamy nieśmiało głowy z pokoju, a tu faktycznie. Stół zastawiony niemal jak dla angielskiej królowej. Kawka, nutella i jajecznica (niemal tak beznadziejna jak moja, ale liczy się gest). Niemal zapomniałam o najlepszym - ciepłe bułeczki! Mam wrażenie, że serce rozpłynie mi się między żebrami od tej całej dobroci obcych ludzi, a przecież to dopiero drugi dzień. Zaraz dobije mnie Judith. Przynosi nam kartkę z numerami autostrad, którymi powinniśmy się poruszać. Ok, ale jak można wydostać się z Frankfurtu? Jest zaskoczona. Przecież obiecała nas zawieźć. Bal do czwartej nad ranem, a potem o ósmej rajd po autostradzie. Brzmi jak plan dla mnie. Pakujemy się do autka. Radiohead zostaje przełączone na The Drums i jazda. Pierwsza stacja. Pasuje wam? Hm, no nie bardzo. Nie chcemy kręcić nosem, ale widać, że nie jesteśmy zachwycone. Wiezie nas dalej. Sporo dalej. Trochę nam głupio. Zastanawiamy się, czy nie dołożyć się do paliwa za to. Dojeżdżamy. Tam dwa inne teamy. Gdzie spaliście? Ano w restauracji.
Biegamy dookoła, pytamy. W końcu trafiamy na pana z dziewczyną. Panu widać całą zarośniętą dupę jak tylko schyla się do samochodu. W dodatku nie bardzo mówi po angielsku, dziewczyna wcale, ale to nic. Wiozą nas w okolicę Bruchsal, a tam jeszcze więcej teamów. Koszmar. Mechanizm łapania stopa pora uruchomić. Podchodzi do nas para mieszana - dziewczyna Polka i chłopak o urodzie żydowskiej. Zapytajcie tego gościa. Zgodził się nas zabrać, ma busa i sporo miejsca jeszcze z tyłu. Gość wychodzi ze stacji. Wygląda przerażająco. Jakiś metr dziewięćdziesiąt wzrostu, bardzo masywnie zbudowany, ciężkie metalowe kółko w uchu, braki w uzębieniu i tatuaże. Trochę szorstki w obejściu, ale zgadza się. Pakujemy się na prowizoryczną ławeczkę między odkurzaczem a pralką. Po dwóch metrach zatrzymujemy się. Kierowca tłumaczy, że ci dwaj ubrani na czarno, w kapeluszach i z grubo ciosanymi laskami to członkowie jego braterstwa. Jakiego braterstwa, ja się pytam? Okazuje się, iż te stroje to nie jakieś ich widzimisię, lecz tradycyjny strój osoby podróżującej po świecie autostopem i uczącej się różnych fachów, by zdefiniować swoją duszę. Pomysł oczywiście bardzo do nas przemawia. Jeszcze bardziej zachowanie i fizjonomia braci. Bus jedzie do Szwajcarii, a tam znowu "kontrol". W samochodzie mogą być tylko trzy osoby.
Kołobrzeg? Nie, ale byliśmy w Koszalinie.
Mullheim/Mullhause. Porażka. Mnóstwo teamów. Niektórzy już zdążyli tu nocować. Dla nas to przymusowy przystanek na cztery godziny. W między czasie dużo śmiechu i taniego wina. Co ma być to będzie. Łapiemy parę Włochów w trzydrzwiowym samochodzie. Jadą do Szwajcarii. Musimy zboczyć z zaplanowanej trasy. Zły pomysł, ale nie tak zły, jak to, co zrobimy następnego dnia. Wracają z Amsterdamu, z wakacji. Mieszkają w Turynie. On zaraz będzie bronił magistra z prawa. Nie podoba mu się jego kierunek, ale zmusił go do tego ojciec. Co zrobisz, buta nie zjesz. Dyskutujemy na nasze ulubione tematy - muzyka i kino. Widziałyście ten film z Szopen? Jaki znowu Szopen? Piotr Adamczyk? Okazało się, że chodzi o Seana Penna i film "Wszystkie odloty Cheyenne'a". Bariera językowa to najlepsze zjawisko świata. Wyrzucają nas pod Bernem. Dalej nam już nie po drodze. Buzi buzi na do widzenia. Typ ludzi, z którymi chciałoby się jechać na koniec świata.

W Bernie oczywiście też nie jesteśmy same. Kolejny team i człowiek, który wykonał to zdjęcie. Jakiś znajomy Włochów, nie do końca wiadomo skąd, jak i gdzie, ale backpacker, znaczy swój człowiek. Daje nam znać, że nasza tabliczka "Lyon" wzbudziła dyskusję pomiędzy dwójką Francuzów. Biegnę do nich, a oni oczywiście ni w ząb po angielsku. Zrobili wielkie oczy, pomachali rękoma i uciekli jakbym próbowała sprzedać im laskę dynamitu. Okazjonalnie sama załapałam się na funkcję fotografa, bo drugi team chciał "foteczek". Chłopak i dziewczyna. Wtedy może nie wzbudzili we mnie tak wielkiego entuzjazmu, ale to się zmieni. Poradzono nam, żebyśmy stanęły przy wjeździe, a zarazem wyjeździe z parkingu. Idziemy tam, wystawiamy tabliczki Geneve/Lyon. Dorzucają nam dwie dziewuchy z ASRu. Pięknie. Trzymajcie się nas to na pewno ktoś się skusi na aż cztery osoby w samochodzie. Dziewczyny coś tam mamroczą, że wiedzą, że zaraz się stąd zabiorą. Nie zdążyły, bo oto zatrzymuje się biały Golf z dwoma starszymi już raczej panami. Parlez-vous français? No. Du persones? Oui. Czekamy grzecznie aż panowie wypiją swoją kawę (oczywiście nam też proponują). Martyna wykorzystuje swoje jeszcze wtedy obecne rozmówki francuskie i się przedstawia. To jedno zdanie wzbudza tak duży entuzjazm, że staje się jej pseudonimem w drodze do Genewy. Zapomniałam wspomnieć. Panowie tylko do Genewy. Ważne, że do przodu. Mój wielki plecak ląduje na środkowym siedzeniu z tyłu i jedziemy. Okazuje się, iż drugi pan pochodzi z Bułgarii, miał jakiś tam kontakt z Polską i zna niektóre zwroty, więc podsuwa telefon i mówi "Chcesz internet?". Panie, na krzak nam ta technologia? My tu się do życia wylogowałyśmy. Stacja przed Genewą. Jesteście pewne, dziewczyny? Może na lotnisko chcecie? Nie, nie i nie. My tylko autostrada i autostrada. Jest sklep, jest Burger King i benzyna. Nie może być źle, ale jest. To stacja to dla nas kaplica. Znowu jest nas sporo w charakterystycznych niebieskich koszulkach, do tego zimno, ciemno i pada. Nikt nie jedzie dalej, wszyscy do G i do G. Nabawiamy się poważnej antypatii do Szwajcarii. Wszystko zamyka się o 23 (jeszcze tego nie wiemy, ale na zachód od Niemiec to jakiś standard). Rozbijamy namiot na kawałku trawy za stacją. Z poziomu ulicy nas nie widać. Nie jest najgorzej. Deszcz pada przez bite dwanaście godzin.

Dzień 3
Przeraźliwie mokry namiot składamy o szóstej rano. Im szybciej, tym lepiej. Nie ma co ryzykować, że nadgorliwa szwajcarska policja przyjdzie z odwiedzinami. Zęby, twarz, makijaż w burgerkingowej toalecie. Makijaż musi być, w końcu ludzie oceniają po wyglądzie. Na pierwszy rzut oka nie zorientują się, iż prysznic ostatni raz brałyśmy we Frankfurcie i spałyśmy dokładnie w tym samych ubraniach, które nadal mamy na grzbiecie. Przenosimy się z polowaniem na stację. Podchodzimy do faceta. Z urody Turek. Zaczyna się gadka. A skąd jesteście? Z Polski. Z Polski? Moja mama jest z Zakopanego! Zabiera nas. Jedzie tylko do Genewy, ale obiecuje wyrzucić nas pięć kilometrów od granicy przy drodze na Lyon. Wierzymy mu. Wszystko wydawało się lepszym pomysłem niż dalsze okupowanie tego miejsca. Z pięciu kilometrów zrobiło się dziesięć, a cholera jedna wie ile tych kilometrów było faktycznie. Niemożliwe staje się możliwym. Z kiepściutkiej sytuacji wpadamy w bardzo kiepściutką. Droga faktycznie bardzo ruchliwa, ale nijak nie może uchodzić za autostradę. No nic - tabliczka idzie w górę. Stoimy tak może z piętnaście minut, gdy podchodzi Szwajcar i nas oświeca. Lyon to w drugą stronę! Śmieje się serdecznie, my też się śmiejemy. Z własnej głupoty, że zawierzyłyśmy Michaelowi (Mikaelowi?). Przechodzimy na drugą stronę. Żadnej sposobności żeby kogoś zatrzymać. Idziemy przed siebie. Jest i znak na stację benzynową. Docieramy i nie wierzymy własnym oczom. Rzekoma stacja to dwa stanowiska z automatyczną obsługą w samym sercu miasta. W dodatku jest na wjeździe do parkingu podziemnego. Pięknie. Naszemu niewątpliwie komicznemu dialogowi przysłuchuje się kierowca ciężarówki. Polonia?, pyta. Przytakujemy. Chwilę jeszcze bawi się naszym kosztem, po czym wyjawia nam prawdę - sam też jest Polakiem. Nie wybiera się poza Genewę, lecz obdarowuje nas dwoma paczkami przepięknych truskawek na drogę. Dziękujemy ślicznie i idziemy dalej. Każdy zagadnięty przez nas człowiek oczywiście nie mówi po angielsku albo słabo albo nie wie w którą stronę albo pokazuje w dokładnie przeciwną niż poprzedni rozmówca. Z minuty na minutę coraz bardziej mamy dosyć tego neutralnego państwa. Żeby było śmieszniej to rzecz jasna zapomniałam, że nie jest ono częścią Unii Europejskiej i mają inną walutę, której my nie mamy. Po jakiś trzech godzinach włóczęgi decydujemy się na autobus do Annecy. Za piętnaście euro, żeby ich obrzygało. Nie chcemy znowu do miasta. Wysiadamy w Pringy, małej miejscowości przy autostradzie. Idziemy i idziemy w stronę tej rzekomej autostrady. Przy okazji machamy łapkami, a nuż ktoś nas już zabierze. A tu proszę. Zatrzymuje się. Jechałyśmy może ze 3 minuty, ale przy tak ciężkim plecaku zawsze to coś. Wysiadamy praktycznie na środku ulicy i przecieramy oczy. Dwa teamy oprócz nas. Na takim zadupiu. Tuż przy bramkach na autostradę. Z jednej strony zawsze miło mieć towarzystwo, z drugiej dopóki ich nie zabiorą to nie zabiorą nas. Para numer jeden zabiera się dosyć szybko. Para numer dwa (dwie dziewczyny) w sumie też. No i zostajemy my. 

Zatrzymuje się piegowaty (ach, te piegi) kurier z oczami tak przekrwionymi, że każą mi się zastanowić... Jasne. Ni w ząb po angielsku, oczy przekrwione, nic tylko jechać. Całe jesteśmy zadowolone, bo weźmie nas na stację na autostradzie. Czyli jak do domu. Aż tu nagle... On jedzie do Genewy! On puka się w czoło, słysząc, że my w drugą. Macha rękoma, coś tam komentuje. My wzruszamy ramionami. Kurier ma ciasne horyzonty. Nie rozumie, iż nam lepiej wyskoczyć na pierwszej lepszej stacji, niż jechać choćby jeden kilometr dalej z nim. Wysiadamy. Tłumaczy, że musimy z drugiej strony, że bez sensu. Pokazujemy mu uniesiony kciuk, zarzucamy plecaki na plecy i przed siebie. Przez zakazaną bramkę (tylko dla pracowników!), przez most pod autostradą, przez wioskę i jesteśmy po drugiej stronie. Maksymalnie dwadzieścia minut marszu. Sympatycznie, gdyby nie ulewa. Cała przemokłam, tabliczki nie nadają się do niczego, a stacja ogrodzona płotem. No to hop przez płot. Dla większego folkloru obok pasą się krowy, podzwaniając wielkimi dzwonkami u szyi. Podchodzę do ciężarówek. Jeden jedzie do następnej miejscowości, drugi mówi bardzo dużo, bardzo głośno i bardzo po francusku. Zupełnie się nie rozumiemy, a na dodatek nie bardzo pozwala mi dojść do słowa. Pokazuje mu mapę to zaczyna mi pokazywać jak dojechać do Walencji. Człowieku, ja to wiem. Wybucham śmiechem, dziękuję i odchodzę, bo widzę, że nic z tego nie będzie. Na stację zajeżdża jakiś businessman. Do Chambery. Wsiadajcie. Wyrzuca nas za bramkami na autostradzie. Jest mała zatoczka, gdzie można łapać. Nie mamy nawet tabliczek, ale od czego są ręce. Machamy. Zatrzymuje się wiekowy kamper. Grenoble? Oui, Grenoble. W środku pies, gitara i wędka. Oczywiście kierowca nie mówi po angielsku ani po niemiecku, ale dogadujemy się. Od słowa do słowa wychodzi, że on to w ogóle do Malagi. DO MALAGI? Z nieba nam spadłeś.
Enzo jest Włochem, mieszka w Szwajcarii, ma żonę, dwóch synów (18 i 22 lata) i psa Lunę. Wraz z przyjacielem Jacqui'm (Żakim) z Monako jadą na wakacje. Żaki też ma psa (Tou?). Pies Żakiego uwielbia jazdę z głową wielkości głowy niedźwiedzia za oknem i obszczekiwanie ludzi pobierających opłaty za autostrady. Z początku porządnie się go wystraszyłam. Czarny, wielki, z przyciętymi uszami. Bojowy jak nic. Wrażenie rozpływa się gdy Tou podlatuje, ogonem wzbudzając niewielkie tornada. Bezmyślna radość aż bije z jego ślepawych oczek. Późną nocą zatrzymujemy się na kolację. Enzo przynosi kanapki dla całej czwórki i wino. Żaki skręca sobie jointa. Całą drogę prowadził zjarany. Pora trochę podlać to alkoholem. Nie przeszkadza mi to, ale trochę cieszę się, że Żaki ma swój samochód. Potem na jakąś godzinę zamieniają się pojazdami. Jeśli umrzemy to przynajmniej realizując marzenie. Zjazdy na Barcelonę wydają ciągnąć się godzinami. W końcu o 4 nad ranem zatrzymujemy się w najgorszej dla nas destynacji. W porcie handlowym Barcelony. Obok czynny bar z niezbyt przyjaźnie wyglądającymi typami. Podjechała policja/straż miejska. Martynka staje na wysokości zadania. Idzie na "bajerę". Robi smutną minę, wzdycha, przebiera nogami. Strażnicy twierdzą, że nie ma tu żadnego hostelu, okolica jest niebezpieczna, a zresztą co oni nam będą tłumaczyć, wsiadać. Siedzimy za pancerną szybą, na plastikowej kanapie przy drzwiach bez klamek. Jak prawdziwe kryminalistki. Zajeżdżamy na znaną mi ulicę Paralel. Tutaj podobno ma być najwięcej hosteli (hostAli). Idziemy w górę ulicy, bo w dół to już tylko morze. Po drodze mijamy tylko hotele. Jeśli tak nam chcieli pomóc to dzięki wielkie. Mnie na hotele nie stać. W końcu wypatrujemy upragnionego napisu hostal. Ceny z kosmosu, w dodatku automatyczna recepcja nie akceptuje mojej karty, ale jest numer. Dzwonię, budzę właściciela. Trudno, ja też chcę spać. Klient - nasz pan. Można płacić gotówką? Nie, nie można. Ile chcecie nocy? Dwie, ale to można czy nie można? Można, będę za pięć minut. Dwadzieścia minut później pojawia się starszy pan w klapkach. Ewidentnie brał prysznic. Ręka mnie świerzbi żeby go tak leciutko zdzielić za to zwłokę, bo co nas może o piątej rano obchodzić roztaczany przez niego ewentualny zapach, skoro same nie myłyśmy się już ze dwie doby. Z pięć razy powtarza mi - musicie się wymeldować przed jedenastą. Kiwam głową, potwierdzam werbalnie. To mu nie wystarczy. Muszę powtórzyć całe zdanie za nim, wolno i wyraźnie. Zgodzę się na wszystko byle mi w końcu dał kartę do pokoju. Udaje się. Telewizor (tak reklamowany, w cenie pokoju) nie działa, lecz nie jest nam potrzebny do szczęścia. Mamy własne łóżka (z moimi ulubionymi nadal zapakowanymi w folię materacami, co by dłużej zachowały świeżość, funkiel nówka nie śmigane) oraz własną łazienkę z białymi ręcznikami. Aż się w głowie kręci od luksusu. Prysznic i padamy.

Dzień 4
Dwunasta. Jeśli chcemy coś pozwiedzać to należałoby wstać. Wstajemy. Pogoda nie najgorętsza, ale obejdzie się bez kurtek. Właśnie to nas najbardziej odróżnia - brak kurtek - to i moje blond włosy. Pierwszy przystanek La Rambla. Paralel jest tak blisko, że możemy tam bez problemu dotrzeć na pieszo. Mijamy Krzysia Kolumba (już bez gigantycznej koszulki FC Barcelony) i w górę. A tam jak zawsze - pełno przebierańców, muzyków i podejrzanych typków sprzedających zabawkowe piszczałki. Im dalej, tym Martynka mniej zadowolona. Uśmiech pojawia się na jej twarz wraz z pojawieniem się wielkiej tablicy La Boqueria. Moje ulubione miejsce w Barcelonie. Oczy dostają chronicznego rozbiegania od ilości kolorowego jedzenia dookoła. Portfel najchętniej wrzeszczałby z oburzenia na niektóre ceny, lecz większym skandalem byłoby nie spróbowanie wszystkiego, na co nas stać. Żołądek nie sługa. Jedno kupuję ja, drugie Martynka. Wszystkim dzielimy się po połowie. Kubki smakowe tańczą żywiołowe flamenco.
Następny przystanek: metro Catalunya. Ledwo weszłyśmy pod ziemię, a podbiegają do nas dwie dziewuchy, na oko rówieśniczki. Właśnie wyjeżdżają i już nie będą potrzebować, nam na pewno się przyda. Wciskają nam w dłonie dziesięcioprzejazdowy bilet dla dwóch osób. Po raz kolejny zostaję zaskoczona. Najwidoczniej emitujemy dobrą energię. Wsiadamy w pociąg prosto do Sagrada Familia. Rundka dookoła chyba najsłynniejszego dzieła Gaudiego, bez wizyty w środku, bo trzeba dbać o fundusze, a jeszcze bardziej o czas. Dobry panie, którędy do Parku Guell? Vallcarca. Tak się podróżuje po Barcelonie bez mapy. Trzeba chodzić, uśmiechać się, pytać. Zdaje się, iż nic nie jest w stanie powstrzymać nas w naszej wyprawie. Jak wiadomo do Parku trzeba przejść kawałek pieszo. Kawałek bardzo w stronę nieba, lecz jak już się przejdzie to iście jest się w niebie. 
W parku powitała nas hiszpańska gitara. Martynce łzy kręcą się w oczach. Pociąga mi nosem biedactwo. Ja byłabym poruszona, gdyby nie zmęczenie i nieustanne tykanie zegarka. Trzeba nam do przodu. Kręcimy się po wielkiej pracy Gaudiego z zachwytem. Przykra sprawa, iż zamknięto schody wejściowe i Salę Kolumnową na turystów po taniości. Teraz ta część jest płatna. Ominęłyśmy ją szerokim łukiem. Na dole w końcu skusiłyśmy się na paellę. Nie można odwiedzać Hiszpanii bez zjedzenia paelli i wypicia ichniejszego piwa. Una paella y dos canas de cerveza, por favor. Po obiedzie wróciłyśmy na La Ramblę, myszkując w bocznych ulicach trafiłyśmy na afrykańską restaurację. Mój co-pilot wpadł w zachwyt. Jednak brzuchy były już napełnione po brzegi. Zdecydowałyśmy się jedynie na przekąskę - smażone banany na słono. Dobre. Następnym razem koniecznie wpadnę tam na większy posiłek, zwłaszcza, że ceny też niczego sobie. Skok do hostalu po cieplejsze ubrania. Gnie mnie niemiłosiernie na spanie. Wiercę się jak mogę, aby wykręcić się z jeszcze jednego wyjścia na miasto, ale Martyna jest nieugięta. Zbieram się w sobie. Ciepły sweterek, kurtka - vamos! Szukamy jakiegoś miłego lokalu. Nic mnie nie zachwyca. Zahacza nas naganiacz. Where are you from, ladies? Poland. Mój najlepszy przyjaciel Polak, raper Oskar Zdrojewski! Chodźcie, chodźcie. Chcecie jointa? Czarny chłopak z błyszczącym kolczykiem w uchu ewidentnie zna się na swojej robocie. Nigdy nie zostawi klienta nieusatysfakcjonowanego. Wprowadza nas do małego pubu. Maleńkiego, ale dostajemy obiecanego darmowego shota na wejście. Pijemy. No to piwo. U góry miało być miło, muzyczka, chill, te sprawy. Wchodzimy do góry, a tam jedno krzesło, gołe ściany. Wracamy. Wszyscy oglądają mecz Real Madrid - Bayern Munchen. Jak wszyscy to wszyscy. Moja towarzyszka nie daje za wygraną. Dziewczyna za barem kręci głową - muzyka tutaj? Nieee. Dałyśmy się zrobić. Możemy później pójść potańczyć niedaleko. Naganiacz wpiszę nas na listę za darmo. Znowu zaczynam się wiercić. Spać. Do hostalu, por favor. Po drodze wpadamy na chwilę przed zamknięciem do mercado. Nabywamy lody Ben & Jerry's. Droga do hostalu jest przyjemnie słodka.

Dzień 5
Dzięki hitchwiki wyjeżdżamy na autostradę z łatwością. Tam idzie nam umiarkowanie. Nikt nie chce zabrać. Nie jadą i w ogóle nie. Trafia nam się Sandra. W zeszłym roku podróżowała z plecakiem po Australii i Azji. Nie autostopowała, bo się boi, ale nas rozumie i chce pomóc. Niestety (jak wszyscy mówiący ślicznie po angielsku i chcący pomóc) jedzie tylko mały kawałek. Zabrała nas na dwie kolejne stacje i pytała za nas ludzi. Pierwsza była blisko lotniska. Wszyscy jechali tam albo mieli wypożyczone auto. Druga była częścią jakiejś campingowej miejscowości. Sami lokalsi. W dodatku okolica podobno pełna prostytutek. Niedobrze byłoby zaliczyć takie nieporozumienie. Nasza dobrodziejka stwierdza, że jedziemy dalej. Znowu jest nam głupio, ponieważ już dawno przejechała swój punkt docelowy. Zjeżdża na jakąś mniejszą drogę. Wleczemy się czterdzieści kilometrów na godzinę, ale widoki zapierają dech w piersi. Wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego. Na poboczu zagadujemy spotkanego chłopaka. Zabierzesz? Nie zabierze, bo się boi. Chłop i dwóch dziewuch się boi. W końcu zajeżdżamy do Sitges. Sandra przeprasza nas, lecz dalej jechać nie może. I tak zrobiła dla nas bardzo dużo. 
Usadzamy się przy rondzie ze zjazdem na autostradę. Tabliczki i kciuki idą w górę. Nie wygląda to najlepiej, jednak cudownie zostajemy wyratowane przez czarnego rycerza. Ani słowa po angielsku, ale la proxima gasolinera podobno będzie. Nawet a la autopista. Nie pogadamy. Żadna ze stron nawet nie próbuje. Gość bierze któryś z miliona zjazdów. Znowu rondo i totalne zadupie. Wyrzuca nas. Mówi, że dalej nie jedzie, a tu będzie dla nas dobrze. Wzruszamy ramionami. Jak dobrze to dobrze. Siadamy przy barierce. Łowimy. Zatrzymuje się Salvador. O dziwo, nawet trochę mówi po angielsku. Niechętnie, lecz mówi. Zabiera nas do Cambrils. Początkowo mu nie ufam, tym bardziej nie mogę uwierzyć gdy wysadza nas w autostopowym niebie. Wielka stacja z restauracją i parkingiem dla TiRów. Wycałowałabym go za to. Spotykamy dwóch chłopaków z ASRu. Mieli mniej szczęścia z Cambrils. Musieli tu spać. Jednemu zasnęło się z winem w ręku, więc przyjechała policja przekonana, iż coś mu się stało. Dzisiaj kolejny patrol tylko parska śmiechem na ich widok. Temperatury dawno przekroczyły wyznacznik lata w Polsce. Skoczyłam do toalety na stacji i wykonałam coś, czego jeszcze nie robiłam na stacji, a mianowicie ogoliłam nogi w umywalce, po czym wciągnęłam na siebie krótkie spodenki. Raj. Nie dla nóg, bo zaraz wykwitły na nich czerwone plamy. Hakuna matata. Wreszcie olejek do opalania się na coś przydał. Zaraz znajduje się też kierowca. Andre z wypasionego TiRa obiecuje nas zabrać. Tylko una hora na jedzenie. Una hora mexicana, czyli w rezultacie czekałyśmy na naszego kierowce co najmniej dwie godziny, lecz prawdę powiedziawszy czas na takim wyjeździe upływa jakoś inaczej. Zwłaszcza gdy leży się w słońcu z cudownymi perspektywami przed sobą. 
Andre też nie mówił po angielsku. Mimo to został ulubionym kierowcą Martynki. Raczył nas opowieściami (które ja miałam tłumaczyć, co często kończyło się następująco: Dużo gadania po hiszpańsku. Ja: Si, si, claro. M: Co on powiedział? Ja: Nie mam pojęcia.), pokazywał okolicę i puszczał piracką hiszpańską muzykę. Prawdę powiedziawszy chyba nigdy nie rozumiałam tak mało i tak wiele zarazem. Specjalnie zdzwonił do swojego przyjaciela Polaka, żebyśmy mogły sobie pogadać. Mnóstwo miłości dla Andre. Wysadził nas w okolicy Sagunto. A stamtąd już rzut beretem do Pucol/Puzol, w którym mieściła się meta naszego wyścigu. Jakieś dwadzieścia minut i złapałyśmy pana mechanika. Tylko hiszpański, ręce czarne od smaru, na pace części samochodowe. Chyba nawet nie jechał do Pucol, lecz po namyśle zgodził się nas zabrać. W mieście kłopot, bo ani on ani my nie wiedziałyśmy gdzie jechać, więc tylko powtarzałyśmy "a la playa, Camping Valencia". Znowu cud na trasie. Bus z dużą kartką Auto Stop Race. Mamy jechać za nimi. 
Na miejscu kolejka do zameldowania. Nic nie szkodzi. Jest dobrze, nie jest źle. Ludzie nam klaszczą, gratulują. Wydaje mi się, że z ironią, ale chyba jednak nie. Upijamy się cudzą radością. Jesteśmy czterysta osiemdziesiąte trzecie na mecie, a trasa zajęła nam sto osiem godzin oraz pięćdziesiąt minut. Nieźle jak na pierwszy raz i to ze zwiedzaniem Barcelony. Szybko rozstawiamy namiot, przebieramy się i po piwo. Gooral zaczyna grać z małym poślizgiem czasowym. Impreza się rozkręca. Gigantyczny uśmiech nie schodzi z moich ust. Naprawdę. Jestem nad wyraz szczęśliwa. Gdzie nie spojrzysz tam zabawa. Ludzie bawią się w drodze na plażę, na plaży, w barze, w damskiej łazience, przy namiotach. Do śpiwora padam, tak jak stałam. Z narysowanym markerem sercem na dłoni.

Dzień 6
Wcześnie, bardzo wcześnie. Ledwo co muzyka została wyłączona. Sąsiedzi dopiero idą spać, my już wstajemy, bo samolot z Malagi nie poczeka. Nadal kręci mi się w głowie. Lecę pod prysznic. Jest wspaniały. Trochę chłodno, lecz idealnie jak na warunki. Damska łazienka woła o pomstę do nieba za całonocny melanż. Moje słońce, Martynka, wita mnie złymi wieściami. Oko spuchnięte, czerwone, ucho przewiane. Cierpi, ale zaciska zęby. Zwijamy namiot. Wszyscy wypytują, jak to, dlaczego już jedziemy. Kobieta w recepcji pozwala mi wydrukować karty pokładowe. Zaraz okazuje się, iż dzisiaj bus do miasteczka nie jeździ. Wraz z Patrycją, Karolem i jeszcze jedną dziewczyną pokonujemy ten dystans na pieszo. W Pucol na dworzec. Jedziemy do Walencji (Valencia Nord). Pierwszy pociąg do Malagi już uciekł, drugi pełen. Kombinujemy. Niestety to nie Polska. Nie ma miejsc to nie ma. Pan proponuje pierwszą klasę, czyli grubo ponad dwieście euro od osoby. Z całym szacunkiem, ale pana chyba głowa boli. Jedziemy na dworzec autobusowy. Wszystko odjechało. Jedyne co zostało kosztuje ponad pięćdziesiąt euro, a na miejscu będzie około piątej trzydzieści. Porażka. Z powrotem na dworzec. Autobusem numer 8 na Avenida de Ausias March. Zapuszczamy korzenie na stacji do czasu aż dwie dziewczyny godzą się nas zabrać. Niezbyt daleko, zawsze to jednak autopista. Obie przysypiamy w ich aucie. Ja co chwilę budzę się, gdy głowa opada mi na namiot. Rozstajemy się. Serce w nas rośnie, ponieważ oto stoi tu polski TiR.
TiR nie jedzie do Malagi ani dzisiaj ani nigdy. Szkoda. Tracimy tam kilka godzin. Sytuacja zaczyna wyglądać krucho. Naszego ducha nic jednak nie było w stanie złamać. Łapiemy Cristiano. Szalonie przystojnego i słodkiego Cristiano. Przejeżdżamy ledwo kawałek. Lądujemy gdzieś w okolicy Benidorm. Jest dosyć późno. Angażujemy nawet rodziców w poszukiwania alternatywnych środków przetransportowania nas do Malagi, Polski albo nawet gdzieś do Niemiec. Klapa. Rozbijamy namiot przy przychylnym nam Litwinie w TiRze. Kolejna noc w towarzystwie benzyny.

Dzień 7
Budzik dzwoni o 6 rano. Wystawiam łeb poza namiot. Szok. Ciemność powybijałaby nam wszystkie zęby gdyby nie lampy uliczne. Im dalej na zachód, tym później można raczyć się wschodem. Pora na odświeżenie się w jednej z mniej przyjaznych toalet. Czystej, bezpłatnej, ale trochę ciarki chodziły po plecach. Aż podskoczyłam gdy jeden pan przez pomyłkę wszedł do damskiej. Trwało to może pół sekundy. Obydwoje się wystraszyliśmy, lecz nie przerwałam mycia zębów. Higiena ponad wszystko, pomyślałam odliczając dobę od ostatniego prysznica. 
Czarna noc w ciągu kilku minut przeistoczyła się w nowy, świeży dzień. My w tym samym tempie zwinęłyśmy cały swój dobytek. Trzeba przyznać, że obchodziłyśmy się z namiotem jakby od tego zależało nasze życie. Gdybym mogła ze sobą zabrać jedną osobę na bezludną wyspę to byłaby Martynka. Nikt tak realistycznie nie umiera o poranku. Szczęściem po drugiej stronie drogi też jest gasolinera. Połączone są trochę strasznym przejściem nad jezdnią. Upiory jaszczurek albinosów z poprzedniego wieczora ulotniły się (ku radości mojej towarzyszki). Pytamy jednego pana - perfekcyjny angielski, też kiedyś autostopował, bardzo chętnie by nas zabrał - jedzie tylko 40 kilometrów. Za mało żeby nawet zabrać nas do następnej stacji. Podjeżdża trochę zdezelowany bus ze starszym gościem. Ten jedzie do Francji. Zgadza się. Radosne podskoki po plecaki. Martynka w międzyczasie zauważa, iż nowy klient stacji rzucił chyba coś po polsku. Może tak, może nie. Ignorujemy, a nowy klient nas zagaduje. Where are you going? I'm going to Germany. Szczęki nam opadły. Brakuje jeszcze jakiegoś samochodu jadącego do Polski i licytacji o to kto nas zabierze. Pośpiesznie tłumaczę coś panu od busika, że dzięki, ale jednak nie. Ładujemy się do pięknego dwudziestoletniego mercedesa cabrio i tak poznajemy Yuksela, Turka z niemieckim obywatelstwem, który kocha Niemcy. Jedzie do Frankfurtu. Proponuje nam kawę. Nie możemy się powstrzymać od głupawy uśmiechów totalnego szczęścia. Niewiarygodne. Jeszcze lepiej niż z Enzo.
Dwa tysiące kilometrów w dwadzieścia cztery godziny. Sporo śmiechu, dziwnych dialogów i przysypiania.
- How old is your son?
- He's 1,5.
- So you're a young father.
- I'm not young! I'm 42!
- I meant young as a father.
- I'm young in my heart.
Najważniejsza jednak dewiza XLa (My friends call me XL, but I'm not XL. I'm small!) to "Have a nice fucking day!" rzucana za każdym razem gdy musimy uiścić opłatę na bramkach francuskich autostrad (np. gdy automat wydaje mu czterdzieści euro reszty w drobnych - OH SHIT, you motherfucker). Człowiek, który wydaje nam się ustatkowanym mężczyzną, businessmenem, okazuje się być dużym dzieciakiem. Jedzie bez żadnej mapy ani GPSa. Polega tylko na znakach. Zjeżdża, zamiast posłuchać moich rad. Gubimy się. Nadkładamy dwieście kilometrów drogi. W końcu stajemy na pierwszym lepszym parkingu, układamy się na siedzeniach, kimamy jakieś trzy godziny. 

Dzień 8
Gdy znowu wyjeżdżamy na trasę muszę się szczypać po udach żeby nie zasnąć, a i tak poległam na jakąś godzinę. Nie wiem czy wolę zginąć w śnie czy w półśnie. Ktoś musi pilnować tego naszego dziecinnego kierowcę. W ostatniej godzinie przed Frankfurtem sam prosi mnie żebym go zagadywała, ponieważ wystarczy mu zamknięcie oczu na dwie sekundy i odjedzie. Całkiem otrzeźwiająca prośba. Plotę co mi ślina na język przyniesie. Dojeżdżamy żywe na stację docelową. Na pożegnanie dostajemy jego wizytówkę. Mamy rzecz jasna dzwonić gdybyśmy miały jakiekolwiek kłopoty. Uścisk ręki. Do zobaczenia. 

Gdy przysiadam na krzesełku przy barze aż mi się kręci w głowie ze zmęczenia, więc nie siedzę. Wolę stać, najlepiej szukać dalszego transportu. Podjeżdża obywatel Niemiec w wypasionym aucie. Licytujemy się czy to mężczyzna czy kobieta. Bardzo niemiecka uroda. Ruszam z pytaniem na ustach do innego człowieka, lecz los pcha mnie w stronę (już ustaliłyśmy) tej kobiety. Jedzie do Jeny. Włada cudownym angielskim. Zabieramy się. Na imię ma Claudia. Zawodowo pracuje w amerykańskim koncernie farmaceutycznym, w wolnym czasie jest fotografem. Bardzo sympatyczna kobieta (wbrew pozorom - uścisku od niej mogłabym nie przeżyć). Następna stacja to już banał. Dużo Polaków. W końcu trafia nam się pan jadący do Wrocławia. Chwilę rozmowy i obie zasypiamy jak zabite. Pies trącał zasady bezpieczeństwa. Budzimy się już w Polsce. Pan zostawia nas na dworcu głównym. Pociągi bardzo niekorzystne. Rodzice znowu stają na głowie, żeby nam pomóc. Jest i Polski Bus. Nudno, ciepło, zupełnie bez emocji do Warszawy. Chwilę przed północą Metro Młociny. Niby jestem u siebie, a jednak wydaje mi się, że serce zostało gdzieś na poboczu wśród wyschniętych hiszpańskich gór od siedmiu miesięcy wyczekujących deszczu.